29.11.2001 Prawo w mediach
Media lokalne - warsztat i etyka
Bartłomiej Dwornik
Każdego dnia dziennikarz staje przed dylematem - opisać coś czy też pominąć. W którym miejscu kończy się informacja a zaczyna naruszanie prywatności?
1. W zgodzie z etyką
Każdego dnia dziennikarz staje przed dylematem - opisać coś czy też pominąć. Dylematy tego rodzaju najczęściej dopadają dziennikarzy zajmujących się tematyką kryminalną. Pytania o to, w którym miejscu kończy się informacja a zaczyna naruszanie prywatności należy do najczęściej roztrząsanych problemów w dzisiejszych mediach. W Wałbrzychu wszystkie media stosują się do niepisanej, ale od wielu już lat ściśle przestrzeganej zasady, iż nie podaje się do publicznej wiadomości informacji o samobójstwach. Dziennikarze stanęli solidarnie na stanowisku, że jest to temat, którego poruszać nie wypada. Podobnie rzecz ma się z fałszywymi alarmami bombowymi. Na prośbę komendanta powiatowego policji, podinspektora Leszka Marca, wałbrzyskie media nie informują o telefonach do szkół, ostrzegających przed podłożoną w budynku bombą. Bardzo sporadyczne są przypadki złamania tej reguły.
Problem pojawia się w chwili, kiedy wydawca czy osobiście redaktor naczelny zażąda materiału na dany temat. Jak wtedy poradzić sobie z własnym poczuciem etyki? Wielu dziennikarzy nie jest w stanie wejść na szpitalną salę, pełną ofiar wypadku drogowego, cóż więc dopiero mówić o przeprowadzeniu wywiadu z matką, której syn kilka godzin temu rzucił się z okna na dziesiątym piętrze wieżowca? Dylematy moralne są nieodzowną częścią pracy każdego dziennikarza.
"Hiena nie jest efektywna" - uważa Marek Wróbel, specjalista z dziedziny Public Relations. [1]
Autorzy zbyt agresywni w którymś momencie przekroczyć muszą cienką granicę i stracić zaufanie swoich odbiorców. Pogoń za sensacją poprawia sprzedaż tylko na krótką metę. Czytelnik w którymś momencie na własnej skórze doświadcza tragedii i wtedy traci poważanie dla dziennikarzy wkraczających w tak dramatycznej sytuacji z butami do jego życia. Stąd może również niepisana, ale stosowana nawet przez najbardziej sensacyjnie ukierunkowane redakcje reguła nie publikowania fotografii śmiertelnych ofiar wypadków. Co prawda zdarza się to niektórym mediom ogólnopolskim, jak na przykład "Super Express", ale podobne przypadki w mediach lokalnych należą do niezwykle rzadkich. Prawdopodobnie dlatego, że autor tekstu i fotografii zostaliby napiętnowani przez swoich kolegów po fachu i straciliby zupełnie poważanie.
Przypadek taki miał miejsce w Kłodzku, w lipcu 1997 roku. Po "Powodzi Tysiąclecia" lokalna mutacja "Gazety Wrocławskiej" opublikowała fotografię ratowników straży pożarnej, wyciągających z piwnicy ciało młodego mężczyzny, który nie zdążył uciec przed wielką falą. Pozostałe redakcje, których reporterzy również byli na miejscu nie zdecydowali się na publikację zdjęć. To, co zrobił fotoreporter "Gazety" spotkało się z powszechnym oburzeniem. Dziennikarze nie szczędzili słów krytyki pod adresem autora zdjęcia. Skończyło się to tym, że nie mógł liczyć na dziennikarską solidarność i pomoc kolegów. Postanowił wyjechać z Kłodzka. Obecnie pracuje w Radiu Opole. Teraz bardziej uważa na formę przekazu.
Podobna sytuacja miała miejsce w Szczecinie. Dziennikarze tamtejszego ośrodka Telewizji Polskiej relacjonowali na żywo akcję wyławiania z podszczecińskiego jeziora zwłok mężczyzny. Już sam ten fakt miał mało wspólnego z etyką. Na dodatek, później okazało się, że były to zdjęcia z przeprowadzanej właśnie wizji lokalnej,. Rok po wypadku. Informacji na ten temat w materiale telewizyjnym jednak zabrakło.
Nie tylko tak skrajne przypadki wywołują jednak dylematy etyczne. Jednym z równie częstych jest pytanie o przysłowiowe kopanie leżącego. Wspomniany już Marek Wróbel odradza takie postępowanie. Jego zdaniem pamięć o jakimś wydarzeniu trwa tak długo, jak długo podtrzymują ją media. Po kilku miesiącach praktycznie nikt nie pamięta już o co chodziło w jakiejś aferze, ale nieetyczne zachowanie dziennikarzy pamiętają znacznie dłużej.
W kwestiach etycznych rozpatrywać należy również wykorzystywanie informacji ośmieszających bohaterów prasowych doniesień. Dziennikarze "Tygodnika Tucholskiego" opowiadają w tym kontekście o wydarzeniu, jakie miało miejsce podczas obrad Rady Gminy Tucholi. Jeden z radnych w pewnej chwili wstał i oznajmił, że należy już kończyć sesję, bo musi sprowadzić krowy z pastwisk. Kiedy przewodniczący Rady zwrócił mu uwagę, że zachowuje się niepoważnie, obrażony radny wyszedł.
Informacja o tym incydencie nie pojawiła się w relacji "Tygodnika". Sławomir Maciej Grzmiel, wydawca "Tygodnika Tucholskiego" wyjaśnia dlaczego: "Nie powinno być tajemnicą, że szef gminy miał wykształcenie zawodowe, a uzyskał średnie. Natomiast wypowiedź radnego-rolnika świadczy wprawdzie o jego nieobyciu, ale jej opublikowanie byłoby, naszym zdaniem, ośmieszeniem prostego człowieka." Redakcja nie miała już jednak żadnych skrupułów przed zacytowaniem słów członka zarządu Tucholi, który w trakcie sesji kilkakrotnie prosił o... rekonsumpcję głosowania (chodziło mu prawdopodobnie o reasumpcję, czyli powtórzenie). Tygodnik został za to zrugany przez burmistrza, a część radnych przestała się kłaniać dziennikarzom.
Na bakier z etyką mają również te media, które pod przykrywką obiektywizmu prowadzą działalność polityczną. O tym, że w małych społecznościach nietrudno o takie powiązania dobitnie świadczy sytuacja w lubelskim ośrodku TVP. Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski, przedstawiciele dyrekcji ośrodka brali czynny udział w kampanii prezydenckiej w 2000 roku. W popieraniu Aleksandra Kwaśniewskiego posunęli się tak daleko, że pomimo zajmowania kierowniczych stanowisk w publicznej, a więc z założenia apolitycznej telewizji, znaleźli się w honorowym komitecie wyborczym późniejszego prezydenta. Komisja Etyki TVP obu ukarała pisemnymi upomnieniami, a piastujący funkcję dyrektora ośrodka Karwowski został usunięty ze stanowiska.
Polityczna zawierucha nie ominęła również Łodzi. W październiku 2000 roku rada nadzorcza Radia Łódź odwołała wieloletniego prezesa rozgłośni Andrzeja Beruta. Na jego miejsce powołany został polityk SLD Krzysztof Jędrzejczak. Jawna próba upolitycznienia publicznej rozgłośni skończyła się sporem zbiorowym wszystkich związków zawodowych z nowym zarządem radia. Interweniować musiał minister pracy, który wyznaczył mediatora do rozwiązania konfliktu w rozgłośni.
W kategoriach etycznych rozpatrywać można dziwny przypadek, jaki wydarzył się w 1995 roku. "Dziennik Bałtycki" opublikował artykuł Romana Warszawskiego, zatytułowany "Prawda i legenda o polskim antysemityźmie". Była to korespondencja ze Stanów Zjednoczonych. Warszewski opisał swoje spotkania i rozmowy z dyrektorem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, Davidem Berenbaumem i profesorem Davidem Wymanem. Wielokrotnie cytował swoich rozmówców. Tymczasem trzy miesiące po ukazaniu się artykułu do redakcji "Dziennika Bałtyckiego" nadeszło pismo oburzonego Michaela (a nie Davida) Berenbauma.
Dyrektor Muzeum napisał, że nigdy nie spotkał się, ani nie rozmawiał z Romanem Warszewskim. Tak samo twierdził profesor Wyman. Zdjęcia, którymi Warszewski zilustrował swój materiał okazały się nie być fotografiami Muzeum Holocaustu z Waszyngtonu, lecz Instytutu Yad Washem w Jerozolimie. Redakcja musiała przeprosić obu naukowców na pierwszej stronie. Autor tekstu przyznał się wówczas, że z Wymanem faktycznie nie rozmawiał. Poglądy profesora zaczerpnął z książki jego autorstwa.
Ten sam dziennikarz był kilka lat wcześniej autorem innego skandalu. Nie tylko pogwałcił zawodową etykę, ale najzwyczajniej złamał prawo. W opublikowanym na łamach "Przeglądu" wywiadzie z E. Canettim po prostu przepisał żywcem wywiad dziennikarki "Wprost", Katarzyny Nazarewicz z profesorem Zdzisławem Bizoniem. Sprawę bada sąd - dziennikarka "Wprost" skierowała przeciwko Romanowi Warszewskiemu sprawę o splagiatowanie jej artykułu. [2]
Dziennikarze mediów lokalnych często skarżą się na to, że ich materiały są plagiatowane przez reporterów mediów ponadlokalnych i regionalnych. Rzadko jednak dochodzi do oficjalnych kroków przeciwko plagiatorom. Po pierwsze małych mediów nie stać na sądową walkę z silniejszymi finansowo redakcjami regionalnymi. Po drugie - jak usłyszeć można na przykład w redakcji żnińskiego tygodnika "Pałuki" - plagiatowanie tekstów lokalnych dziennikarzy świadczyć może tylko o tym, że są tak dobre, iż warto je plagiatować.
Interesująca batalia rozegrała się na początku 2001 roku na lubelskim rynku prasowym. Ukazujące się tam dzienniki "Kurier Lubelski" i "Dziennik Wschodni" zarzucały sobie wzajemnie nieetyczne metody walki z konkurencją. Obie redakcje prowadziły bowiem wojnę na słupki i wykresy, która miała udowodnić wyższość nad konkurentem. Sławomir Wyspiański, prezes wydającej "Dziennik Wschodni" spółki Edytor Press oskarżył "Kurier" o manipulację: "Kurier manipuluje czytelnikami. Opiera się na badaniach czytelnictwa przygotowanych przez SMG/KRC, a pod nimi umieszcza znak ZKDP." [3]
Wydawca "Dziennika Wschodniego" zagroził "Kurierowi Lubelskiemu" skierowaniem sprawy przed sąd koleżeński. Wydawca "Kuriera" bronił się tym, że dane o czytelnictwie jako pierwszy podał jego konkurent. Podawania niezupełnie prawdziwych informacji jednak zaprzestał.
Bezdyskusyjnym i do tego świadomym naruszeniem etyki zawodowej, nie tylko dziennikarskiej, jest korupcja. Problem kupowania dziennikarzy badał Andrzej Stankiewicz, dziennikarz "Rzeczpospolitej". [4] Twierdzi, że w mediach lokalnych propozycje łapówek są tak częste, że stały się już standardem. W swoich publikacjach na ten temat nie podaje żadnych nazwisk, ale wspomina o sytuacjach, z którymi styczność ma, lub może mieć na co dzień każdy pracownik redakcji:
Na miejski festyn w Opolu organizatorzy zaprosili reportera regionalnej gazety. Ten poinformował ich, że przyjdzie, jeśli otrzyma... 100 złotych. Brak dowodów, że łapówkę otrzymał, ale relacja z imprezy pojawiła się na łamach gazety.
Pod pewną redakcję podjeżdża bardzo drogi mercedes. Wysiada z niego bogaty biznesmen. Wchodzi do redakcji, rozsiada się na kanapie i mówi otarcie jak jest, a jak być powinno. Grozi problemami, a potem stara się przekupić. Każe wystawić fakturę na reklamę, ale nawet tej reklamy nie chce. Propozycje mieszczą się w przedziale od 1 do nawet 10 tysięcy złotych.
Były dziennikarz "Głosu Pomorza" dowiedział się, że córka komendanta policji ze Słupska wpadła na gorącym uczynku kradzieży. Zanim zdążył opublikować tę informację, skontaktował się z nim rzeczony komendant. Zaproponował specyficzny układ: dziennikarz nie wykorzysta informacji, a w zamian będzie otrzymywał jako pierwszy ciekawe, policyjne tematy. Dziennikarz podobno nie poszedł na ten układ.
W innym lokalnym piśmie przed szykowanym przekrętem nasila się napływ zleceń ogłoszeniowych z urzędu. Ma to uciszyć dziennikarzy, którzy poruszając drażliwy temat naraziliby redakcję na utratę całkiem sporych pieniędzy z ogłoszeń.
Państwowa Inspekcja Pracy w mieście wojewódzkim na południu Polski funduje dziennikarzom lokalnych mediów nagrody za opisywanie jej sukcesów. Jak twierdzi Stankiewicz, obsługa PIP stała się obecnie ulubioną działką tamtejszych dziennikarzy.
Kupienie dziennikarza na Śląsku kosztuje około 1000 złotych za artykuł, lub wywiad na trzy strony maszynopisu. Dwaj dziennikarze ze śląskich gazet byli na "liście płac" spółki, powołanej za państwowe pieniądze. Rzekomo dostawali 3 tysiące złotych miesięcznie, za dbanie o jej wizerunek. Proceder ma się odbywać za pośrednictwem lokalnych agencji Public Relations. Śląscy PR-owcy twierdzą natomiast, że to sami dziennikarze najczęściej sugerują wręczenie im łapówki.
Julia Pitera, szefowa polskiego oddziału Transparency International: "Dziennikarz nie jest funkcjonariuszem publicznym, więc sąd nie uzna pieniędzy przyjmowanych przez niego za łapówkę. Ale właściciele i redaktorzy naczelni powinni składać doniesienie o działalności takiego człowieka na szkodę firmy. Większość redakcji ma kodeksy etyczne, jednak często pozostają one tylko na papierze."
2. Staranność i rzetelność
Każdy czytelnik, telewidz i radiosłuchacz oczekuje informacji rzetelnych, wyczerpujących, a przede wszystkim prawdziwych. We wszystkich mediach, nie tylko tych lokalnych bywa z tym, niestety, różnie. Przypadki różniących się diametralnie relacji z tego samego wydarzenia nie należą do odosobnionych. Złożyć to można tylko na karb subiektywnej oceny wydarzeń przez opisującego je dziennikarza. Jest to jednak sprzeczne z zapisami Prawa Prasowego. Artykuł 12 ustęp 1 punkt 1 nakłada na każdego dziennikarza obowiązek zachowania szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystywaniu informacji. Często jednak do wspomnianej staranności i rzetelności można mieć spore zastrzeżenia.
Jerzy Skoczylas, znany prześmiewca rodzimych mediów piętnował swego czasu te nierzetelności i oczywiste bzdury, które wynikały z rażących braków warsztatowych. Posługiwał się wieloma przykładami, podobnymi do tego z "Echa Gmin" (zan, Kronika policyjna, "EchoGmin", 28 lipca 1998): "Ze skradzionego volkswagena jetta do aresztu "przesiadł" się - decyzją prokuratora rejonowego - 21-letni mieszkaniec Kędzierzyna-Koźla, który ukradł go i zdołał nim dojechać zaledwie do Opola, jak donosiliśmy w ub. Tygodniu. Pytanie brzmi: Czy 21-latek dojechał do Opola volkswagenem, aresztem czy Kędzierzynem-Koźlem?". [5] Wytykał też bezmyślne przelewanie na papier tego, co dziennikarz usłyszał, ale nie zastanowił się zanim oddał do druku (Cezary Dąbrowski, "Życie Warszawy" 20 lipca 1999): "Wszystko nam nie wyszło (spisana wypowiedź Doroty Idzi). W nieprzygotowanej wypowiedzi można zapomnieć o zasadzie podwójnego przeczenia, ale dziennikarz powinen to poprawić (...). Pod warunkiem, że zna tę zasadę." [6]
Niekwestionowaną nierzetelnością i rażącym brakiem staranności jest natomiast przytoczony już przykład artykułu autorstwa Waldemara Kuchannego, dziennikarza "Gazety Morskiej", regionalnego dodatku "Gazety Wyborczej". Dziennikarz ów, na podstawie krążącego po ratuszu anonimu, zarzucił prezydentowi Gdańska, Pawłowi Adamowiczowi zdefraudowanie 20 tysięcy złotych. Brak rzetelności polegał na tym, iż Kuchanny nie próbował nawet poznać opinii drugiej strony, w tym przypadku żywotnie zainteresowanej. Sąd okazał się w tym wypadku pobłażliwy dla dziennikarza - uznał, że osoby publiczne muszą się liczyć z zainteresowaniem mediów, nie zawsze przychylnie nastawionych. Dla dziennikarza jest to jednak poważna plama na honorze i nadszarpnięcie zawodowego prestiżu. Waldemar Kuchanny dorobił się z własnej winy łatki dziennikarza nierzetelnego.
Równie poważną wpadkę zaliczyli we wrześniu 2001 roku dziennikarze "Gazety w Częstochowie", lokalnego dodatku do "Gazety Wyborczej". We wkładce "Supermarket" opisali działającą na dworcu PKP firmę "Res". Zajmowała się ona tzw. "sprzedażą prasy przeterminowanej". Dziennikarze opisali dumnego właściciela firmy, który opowiadał, jak tanio można u niego kupić gazety i czasopisma z drugiej ręki. I nie było by w tym nic zdrożnego, gdyby ten cały proceder był nielegalny. Żadne wydawnictwo w Polsce nie zezwala na handel zwrotami, a działania firm podobnych Resowi co roku przysparza polskim wydawcom milionowych strat. Gloryfikowanie w ten sposób zwykłych złodziei spotkało się z protestami częstochowskich wydawców. Do tej pory "Gazeta w Częstochowie" nie zajęła jednak oficjalnego stanowiska. Nic nie wiadomo również na temat pociągnięcia do odpowiedzialności nierozgarniętych autorów tekstu. Nawet po tym, jak kilka dni później policja rozbiła całą sieć pirackich punktów sprzedaży czasopism, o czym pisało główne wydanie "Wyborczej". Dziennikarze nie mieli tym razem żadnych wątpliwości, że proceder jest nielegalny i godzien największego potępienia.
3. Autoryzacja
Temat autoryzacji reguluje artykuł 14 ustęp 2 Ustawy Prawo Prasowe. Jest zdecydowanie najmniej lubianym przez środowisko dziennikarskie obowiązkiem. Dziennikarze są zgodni - utrudnia zdobywanie informacji, często uniemożliwia precyzyjne przekazanie danych i daje osobom publicznym możliwość wycofania się w świetle prawa ze wszystkiego, co powiedzieli dziennikarzom. Każdy dziennikarz spotkał się podczas swojej kariery z rozmówcą, który zażądał autoryzacji. Każdy przekonał się, że autoryzowany tekst czasem w niczym nie przypomina pierwotnej wersji. Nie tylko przez wzgląd na kosmetyczne poprawki. Zdarza się nader często, iż autoryzujący tekst całkowicie zmienia jego pierwotny sens, a materiał po autoryzacji nie ma kompletnie żadnej wartości merytorycznej.
Jako przykład przytoczyć można tutaj martyrologię dziennikarzy "Głosu Pomorza", którzy próbowali uzyskać odpowiedzi na pytania w sprawie przejęcia Gdańskiej Wyższej Szkoły Humanistycznej przez spółki związane z rektorem Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej z Koszalina. Autoryzowane odpowiedzi nie nadawały się do druku. Dziennikarze musieli więc opublikować tekst nieautoryzowany, a o swoich problemach nie omieszkali poinformować czytelników:
"W rozmowie z rektorami GWSH postawiliśmy sprawę uczciwie: jasne pytania, jasne odpowiedzi, potem cytaty i autoryzacja. Po zweryfikowaniu informacji uzyskanych od rektorów okazało się, że mimo starań nie uzyskaliśmy odpowiedzi na najważniejsze pytania, a niektóre z nich różniły się mocno od tego, co usłyszeliśmy potem w MEN. Uznaliśmy zatem, że omówimy jedynie kluczowe wypowiedzi rektorów, gdyż rozważania o misji uczelni niepublicznych, które w sporej części wypełniły rozmowę, nie miały bezpośredniego związku ze sprawami, o które pytaliśmy. To temat na osobny artykuł. Na trzy dni przed niniejszą publikacją prof. Waldemar Tłokiński wyjaśnił, że w pierwszej rozmowie nie mógł powiedzieć więcej, gdyż "kanclerz Skeczkowski prosił o zachowanie pewnych decyzji w tajemnicy ze względu na skomplikowaną sytuację BWSH w Koszalinie". Mimo to redakcja "GP" rozważa publikację pełnej rozmowy z prof. Waldemarem Tłokińskim po uprzedniej autoryzacji." [7]
Prawo do autoryzacji bywa czasem w kuriozalny sposób naginane. Pomysły ocierają się o zapędy cenzorskie. Przykładem niech będzie decyzja radnych z Otmuchowa, którzy podpierając się zapisami Prawa Prasowego postanowili wprowadzić obowiązek autoryzowania dosłownie cytowanych wypowiedzi radnych, które padają podczas obrad samorządu. Autoryzacji miałby dokonywać osobiście przewodniczący rady.
Nieznajomość Prawa Prasowego wśród osób domagających się autoryzacji jest - zwłaszcza poza kręgiem "dużej polityki" - niewiarygodna. Ileż to razy sam spotkałem się z przypadkiem, kiedy zdumiony burmistrz czy wójt odsyłał mi przesyłany do autoryzacji tekst z zastrzeżeniem, że nie jest to cały artykuł, tylko jego wypowiedzi, a on autoryzować będzie tylko cały tekst. Żenujące jest to, że osoba domagająca się stosowania przepisów Prawa Prasowego nie ma o nich zielonego pojęcia.
Odczucia te podziela znaczna grupa dziennikarzy mediów lokalnych i regionalnych. "Zdarza mi się czasami usłyszeć od niektórych osób publicznych żądania autoryzacji tekstów dziennikarskich powstałych na podstawie informacji zaczerpniętych od nich jako rozmówców. Czynią to niekiedy w sposób autokratyczny: są święcie przekonani, że mogą stanowić coś w rodzaju cenzury wycinającej z materiału prasowego jakieś niewygodne sobie fakty" - żalił się na łamach kłodzkiego tygodnika "Euroregio Glacensis" jego redaktor naczelny Bogusław Bieńkowski. Obowiązek autoryzacji określa on wręcz mianem autokracji. [8]
Jeszcze dalej idzie w swoich ocenach Andrzej Goszczyński, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. W jednej ze swoich publikacji bez ogródek nazywa obowiązek autoryzacji reliktem cenzury. [9] Choć spotkało się to z głosami oburzenia, zwłaszcza ze strony prawników, dziennikarze - mniej lub bardziej otwarcie - przyznają Goszczyńskiemu rację.
4. Kryptoreklama
Artykuł 12 punkt 2 sprawy kryptoreklamy reguluje, zdawać by się mogło, wyraźnie: "Dziennikarzowi nie wolno prowadzić ukrytej działalności reklamowej, wiążącej się z uzyskaniem korzyści majątkowej bądź osobistej od osoby lub jednostki organizacyjnej zainteresowanej reklamą". [10] Problem pojawia się jednak już podczas próby zdefiniowania pojęcia "ukryta działalność reklamowa".
"Każdy materiał przygotowany dla mediów jest informacją. I są tylko dwa jej rodzaje: informacja o charakterze public relations oraz reklama. Kryptoreklama nie istnieje. Jedynie w Polsce temu dziwnemu zjawisku, powodującemu ukazywanie się materiałów zupełnie wypranych z treści, uległa większość redakcji" [11] - twierdzi Piotr Czarnowski, jeden z najwybitniejszych polskich specjalistów od PR. W mediach lokalnych, podobnie chyba jak i w ogólnopolskich, obowiązują dwie szkoły. Pierwsza, to wręcz histeryczne unikanie jakichkolwiek treści, które choć kojarzyć się mogą z reklamą. Powoduje to często paradoksalne sytuacje. Na przykład w doniesieniach policyjnych pojawiają się informacje o napadzie na "jedną z hurtowni w centrum" czy próbę wyłudzenia pieniędzy w "jednym z banków". [12]
Bywa to śmieszne, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy w centrum miasta jest tylko jedna hurtownia, albo tylko jeden bank. Obawa przed podaniem nazwy firmy i oskarżeniem o kryptoreklamę, nawet jeśli poruszany temat z zachwalaniem jej produktów ma niewiele wspólnego, doprowadza jednak właśnie do takich sytuacji. Czarnowski: "Kiedy na temat podwyżki czynszów wypowiada się prezes konkretnej spółdzielni mieszkaniowej, odbiorca otrzymuje enigmatyczną informację, że mówi prezes spółdzielni mieszkaniowej. A ważne jest przecież czy spółdzielnia ma dobrą opinię, czy też wytoczono jej na przykład proces o oszukiwanie klientów". Media często panikują w sytuacji, kiedy trzeba wymienić nazwę firmy. Choć badania przeprowadzone w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych dowodzą, że podawanie właśnie takich informacji zdecydowanie podnosi wiarygodność przekazu.
Równie często zdarzają się jednak sytuacje zgoła odmienne. "Nowe Wiadomości Wałbrzyskie" na początku września 2000 roku opublikowały cukierkowy i pełny peanów tekst poświęcony rewelacyjnym produktom firmy "Profiterm". [13] Nie byłoby w tym w zasadzie niczego zdrożnego, gdyby nie jeden, dość istotny fakt. Prawo Prasowe w artykule 36 punkt 3 mówi wyraźnie, iż "ogłoszenia i reklamy muszą być oznaczone w sposób nie budzący wątpliwości, iż nie stanowią one materiału redakcyjnego". Tymczasem artykuł o "Profitermie" ukazał się pod winietą... redakcyjnych interwencji.
Pomysłowością wykazywał się w tym zakresie reporter rozgłośni radiowej w centralnej Polsce. Wplatał nazwy firm w przygotowane przez siebie nagrania. Na przykład o wrażenia z imprezy kulturalnej pytał przedstawicieli konkretnych firm. Oczywiście, nie za darmo. Został zwolniony z pracy po tym, jak przygotował materiał bez ogródek zachwalający któreś z zaprzyjaźnionych przedsiębiorstw.
Niepokojąco brzmią wyniki kontroli Departamentu Reklamy Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, przeprowadzonej w 2001 roku. Prawie połowa, bo aż 73 spośród 162 skontrolowanych lokalnych i regionalnych rozgłośni radiowych naruszyło Ustawę o radiofonii i telewizji w zakresie działalności reklamowej i sponsorskiej. Jedna z kontrolowanych stacji wyemitowała zakazaną przez prawo reklamę papierosów. W piętnastu przypadkach kontrolerzy mieli do czynienia z reklamą usług medycznych, której zabraniają przepisy. Dziewiętnaście stacji emitowało materiały kryptoreklamowe, lub audycje sponsorowane przez niedozwolony prawem podmiot gospodarczy. Pięć rozgłośni rażąco przekroczyło dozwolony czas nadawania reklam, dziesięć niewłaściwie oznaczało bloki reklamowe. [14]
Bywa jednak, że media przewrażliwione są na punkcie kryptoreklamy. "Czy sponsor ważnej społecznie akcji zasługuje na pochwałę? Większość z nas odpowie - tak. Przekazywanie pieniędzy na cele charytatywne i kulturalne jest działalnością szlachetną. A jednak nie wszyscy chcą to przyznać. Większość polskich mediów odmówi bezpłatnego opublikowania nazwy sponsora. Dlaczego? Bo nazwę firmy wolno dziennikarzowi wymienić tylko wtedy gdy przedsiębiorca za to zapłaci. Społeczne zaangażowanie firmy nie ma tu dla redakcji żadnego znaczenia" - skarży się na łamach miesięcznika "Contact - The Magazine of British Polish Chamber of Commerce" Wiesław Stępień. [15]
Trudno nie przyznać mu racji. Unikanie podawania nazw firm i instytucji, które dokonały czegoś nawet najbardziej godnego pochwały, wśród dziennikarzy osiąga wymiar fobii. W strachu przed zarzutem o stosowanie kryptorekalmy dziennikarz woli zasłonić się komunałem "pewna firma" czy "jedna z instytucji". Niestety, prowadzić to może - zdaniem Wiesława Stępnia - do całkowitego zniechęcenia sponsorów. Nawet tych, którzy pomagają potrzebującym w najbardziej szlachetnym celu.
5. Relacje sądowe
Sędziowie niezbyt chętnie współpracują z mediami. Aleksander Ostrowski, rzecznik wrocławskiego sądu wyjaśnia dlaczego: "Obecnie zalewa nas fala młodziutkich dziennikarzy, którzy prezentują bardzo różny poziom. Często są to ludzie już nie tylko bez przygotowania prawniczego, ale i dziennikarskiego." [16]
"Żadna władza, także sądownicza, nie może działać poza kontrolą społeczną. W praktyce realizuje się ona poprzez prasowe relacje o przebiegu procesów i wydawanych wyrokach" - ripostuje Andrzej Goszczyński na łamach "Rzeczpospolitej". [17]
Relacje sądowe to często bardzo niewdzięczne tematy. O ile nietrudno zastosować się do zapisu zabraniającego wypowiadania opinii na temat sądowych rozstrzygnięć przed wydaniem orzeczenia w pierwszej instancji, o tyle znacznie trudniej przygotować rzetelny materiał nie publikując danych osobowych i wizerunku oskarżonych, świadków czy poszkodowanych. Andrzej Dunajski, sądowy reporter "Dziennika Bałtyckiego" kwituje to krótko: "Najtrudniejsze w tym fachu jest poznanie prawdy. A najgorsze, że gdy się ją pozna, niewiele można z nią zrobić."
Relacje z sal sądowych, albo ujawnianie ustaleń, które nie są na rękę wymiarowi sprawiedliwości może skutkować tym, że relacjonujący proces dziennikarz sam może znaleźć się na ławie oskarżonych. Przykładów nie brakuje:
Prokuratura Wojewódzka w Warszawie oskarżyła Aleksandra Chećkę i Karola Małcużyńskiego (byłego naczelnego i wicenaczelnego "Życia Warszawy") o utrudnianie śledztwa w sprawie Józefa Oleksego. W maju 1996 roku dziennik opublikował utajnioną część uzasadnienia umorzenia śledztwa w sprawie rzekomych związków byłego premiera RP z rosyjskim agentem. Redakcja odmówiła ujawnienia informatora - do czego miała prawo nie tylko w świetle Prawa Prasowego, ale również według zapisów Kodeksu Karnego.
W lipcu 2000 roku przed sądem stanęli Piotr Śmigielski i Jerzy Filar z "Dziennika Zachodniego". Prokurator zarzucił im ujawnienie kulisów śledztwa w sprawie e-maili z pogróżkami, wysyłanych prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. W uzasadnieniu prokurator napisał, że publikacja mogła utrudnić prace organów ścigania.
Dziennikarz "Głosu Wybrzeża" Marek Błuś oskarżony został o zniesławienie sędziego i prokuratora. Dziennikarz relacjonował proces w sprawie zatonięcia w 1993 roku promu Jan Heweliusz. W katastrofie zginęło 55 osób. Błuś pisał, że prokuraturze nie zależy na dotarciu do prawdy, a sąd nic nie robi, aby temu przeciwdziałać.
Wina za błędy w relacjach sądowych leży jednak również po stronie sądów. Dziennikarze "Kuriera Szczecińskiego" narzekają na utrudniony dostęp do informacji. Leszek Wójcik, dziennikarz "Kuriera":
"W szczecińskim sądzie nie ma rzecznika prasowego, więc moja praca to wysiadywanie na korytarzach, czytanie wokand. Na wielki proces gangu Oczki przychodzi coraz mniej dziennikarzy, bo oskarżeni bez żenady lżą nas i grożą. Korzystają z chwili, kiedy składu sędziowskiego nie ma jeszcze na sali."
W takich warunkach trudno o rzetelne i obiektywne podejście do tematu. Równie trudna sytuacja panowała w 2000 roku w Lublinie. Dariusz Jędryszka, reporter sądowy "Dziennika Wschodniego": "Mamy kłopoty z uzyskiwaniem informacji, bo rzecznik i pracownicy sądu zasłaniają się Ustawą o ochronie danych osobowych." Co prawda sąd pozostawił dziennikarzom niewielką furtkę - umożliwia dostęp do akt, jeśli dziennikarz złoży odpowiednio uzasadniony wniosek o dostęp do dokumentów. W praktyce jednak wszystkie takie wnioski rozpatrywane są odmownie.
Właśnie ograniczenie w dostępie do akt to największy problem dziennikarzy sądowych. Opinia Ewy Kuleszy, generalnego inspektora danych osobowych z grudnia 2000 roku tylko pogorszyła sprawę. Na spotkaniu z rzecznikami sądów i prokuratur Ewa Kulesza oznajmiła bowiem, że dziennikarze czytający akta łamią Ustawę o ochronie danych osobowych.
Zaprotestowało Centrum Monitoringu Wolności Prasy: "Dostęp dziennikarzy do akt sądowych jest podstawowym i nieodzownym elementem informowania obywateli o pracy sądów, a także społecznej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. Dziennikarz pozbawiony dostępu do akt sądowych byłby w praktyce pozbawiony możliwości rzetelnego relacjonowania procesu." [18]
Zdaniem profesora Andrzeja Rzeplińskiego i Andrzeja Goszczyńskiego z CMWP problemem jest nie sam dostęp dziennikarzy do akt, lecz sposób wykorzystania zdobytych w ten sposób informacji. Zarzucili minister Kuleszy zamach na wolność prasy.
Niedługo trzeba było czekać na reakcję sądów. Pierwszą redakcją, która oficjalnie poskarżyła się na zastosowanie zaleceń Ewy Kuleszy w praktyce była "Gazeta Powiatowa - Wiadomości Oławskie". Redaktor naczelny ostrzymał od Danuty Stępień, prezesa Sądu Rejonowego w Oławie następujący list:
"W odpowiedzi na Pana pismo z dnia 6 grudnia 2000 uprzejmie informuję, że w chwili obecnej jestem zmuszona odmówić prawa wglądu do jakichkolwiek akt tutejszego Sądu. Problem przez Pana poruszony ma wymiar ogólnopolski i obecnie toczą się dyskusje dotyczące relacji przepisów ustawy o ochronie danych osobowych do przepisów ustawy Prawo Prasowe. Mam nadzieję, że w tej sprawie wypowiedzą się wkrótce stosowne organy. Do tej jednak chwili - by nie narażać podległego mi Sądu na odpowiedzialność cywilnoprawną - jestem zmuszona generalnie odmówić wglądu do akt osobom trzecim. Jednocześnie - udzielając odpowiedzi na pytania zawarte w Pana piśmie - informuję, że od mojej decyzji nie służą żadne środki odwoławcze."
Sytuację pogorszyła jeszcze Krajowa Rada Sądownicza. Stanowiskiem wydanym 17 maja 2001 roku podtrzymała tezę Ewy Kuleszy. Jej przedstawiciele oświadczyli, iż dziennikarzom nie przysługują żadne specjalne uprawnienia w tej kwestii. [19]
Wszystko zatem w rękach prezesów poszczególnych sądów i przewodniczących składów sędziowskich. Praktyka pokazuje, że wojna z tym środowiskiem nigdy się nie opłaca. Jeśli dziennikarz zbyt mocno da się prawnikom we znaki, może spotkać się z ich strony z bardzo niekonwencjonalnymi zachowaniami. Jak choćby decyzja sędziego z Olsztyna. Podczas procesu lokalnego gangstera wyproszono z sali Joannę Wojciechowską z "Gazety Wyborczej". Sędzia uznał, że drobna kobieta stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa na sali sądowej. Wszelkie dyskusje na nic się nie zdały. Decyzja sądu była ostateczna i niepodważalna.
Również w sprawie tych wypadków interweniowało Centrum Monitoringu Wolności Prasy. W liście otwartym do ministra sprawiedliwości, pierwszego prezesa Sądu Najwyższego i przewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa profesor Andrzej Rzepliński i Andrzej Goszczyński wspominają jeszcze o usunięciu dziennikarzy z jawnych rozpraw w Muszynie i Zamościu, zakazywaniu dziennikarzom robienia notatek z przebiegu rozpraw i o wypadkach z sądów w Legnicy i Szczecinie, gdzie dziennikarze wbrew prawu zostali zmuszeniu do przedstawienia się z imienia i nazwiska w obecności oskarżonych. [20]
Reakcja na apel była obiecująca. Stanowisko zajął 30 lipca 2001 roku minister sprawiedliwości Stanisław Iwanicki: "Potrzeba informowania przedstawicieli prasy o toczących się sprawach nie budzi w zasadzie wątpliwości, gdyż prawo do informacji jest sformułowane w art. 11 Prawa prasowego, a prawu temu odpowiada obowiązek udzielania informacji obciążający podmioty wymienione w art. 4 ust. 1 wskazanej ustawy. Jedynym ograniczeniem w dostępie do przedmiotowych informacji może być fakt objęcia ich tajemnicą państwową, służbową lub inna tajemnicą chronioną ustawą albo zaistnienie okoliczności uzasadniających ograniczenie lub wyłączenie jawności przez sąd w konkretnej sprawie. Kierownictwo resortu sprawiedliwości, uwzględniając istniejący stan prawny i nie mając ku temu upoważnień ustawowych nie zlecało nigdy prezesom sądów żadnych generalnych zasad udostępniania bądź nieudostępniania dziennikarzom do wglądu akt spraw sądowych i nie przesądzało tym samym w jakich wypadkach (poza sytuacjami przewidzianymi w ustawach) akta spraw nie mogą być udostępniane prasie do wglądu."
Dziennikarze, zwłaszcza w Sądach Rejonowych w niedużych miejscowościach nadal mają jednak spore problemy z relacjonowaniem rozpraw i egzekwowaniem swoich praw. Zwykle dyskusja z przewodniczącymi składów sędziowskich nie prowadzi do niczego. Pozostaje tylko skarga do prezesa sądu, lecz praktyka pokazuje, że rzadko przynosi ona pożądany efekt.
6. Misja społeczna
Misja społeczna mediów traktowana jest jako ich obowiązek. Najlepiej z tego obowiązku wywiązują się właśnie media lokalne. Z tego powodu właśnie dziennikarstwo lokalne nazywane jest "dziennikarstwem najbliższym życia".
Media lokalne są bastionem polskiego dziennikarstwa obywatelskiego. Na co dzień media z małych miejscowości walczą o prawa swoich odbiorców. Choćby za pomocą materiałów interwencyjnych. Szczególnie wyraźnie skutki widać na przykładzie wielkich powodzi, jakie nawiedziły Polskę latem 1997, 1998 i 2001 roku.
W 1997 roku na Dolnym Śląsku to właśnie redakcje lokalnych gazet pierwsze zajęły się organizowaniem pomocy dla powodzian. Przez redakcję "Gazety Dolnośląskiej", dodatku "Gazety Wyborczej" przechodziła cała pomoc, organizowana przez dziennikarzy w całej Polsce. Wszystkie gazety i rozgłośnie radiowe podawały informacje o tym, czego najbardziej potrzeba w zniszczonych przez wodę miejscowościach. Dzięki współpracy i dobrej koordynacji nie dochodziło do takich sytuacji, że pomoc trafiała tam, gdzie nie była już potrzebna.
Sposoby na organizowanie pomocy dla powodzian przybierały często bardzo niekonwencjonalne formy. Najczęściej redakcje organizowały kwesty i koncerty, ale dwaj reporterzy Radia Łódź - Przemysław Witkowski i Radosław Wilczek zdobywali pieniądze latając na motolotni. Wystartowali z łódzkiego lotniska, przelecieli przez Dęblin, Białystok, Mikołajki, Olsztyn, Gdańsk, Hel i Trzebiatów, aby wylądować w Warszawie. Na burcie motolotni mieli wymalowany numer konta, na które każdy mógł wpłacać pieniądze.
Powódź przewraca do góry nogami ramówki lokalnych rozgłośni radiowych. Radio Echo z Nowego Sącza do godziny 3 nad ranem nadawało serwisy lokalne, choć na co dzień pojawiają się one na antenie co dwie godziny. Wiadomości lokalne były również najważniejsze w Radiu Kielce. I co najważniejsze, nie były to jedynie relacje o skali zniszczeń i ludzkiej tragedii, lecz przede wszystkim bardzo istotne w tej chwili informacje o tym, gdzie można znaleźć pomoc: świeżą wodę, żywność i suchy kąt do przenocowania.
Dziennikarze w sytuacjach kryzysowych przestawali być tylko obserwatorami. Reporterzy TV Lublin i TV Gdańsk tworzyli specyficzną sieć kontaktową dla mieszkańców zalanych terenów. Zbierali informacje o tym, jaka pomoc jest im najbardziej potrzebna. Kielecka redakcja "Słowa Ludu" stała się punktem kontaktowym dla koordynujących akcją pomocową. Dziennikarze sami dzwonili do hurtowni i sklepów, prosząc o pomoc. Każdy: dziennikarz i sekretarz redakcji, pomogał przy wyłądowywaniu darów.
Danuta Rucińska, sekretarz redakcji "Gazety Ostrowieckiej": Staliśmy się prawdziwym biurem interwencyjnym, ostatnią deską ratunku dla powodzian. [21]
W 2001 roku w Gdańsku największym refleksem wykazały się redakcje dzienników. Paradoksalnie, najważniejsze informacje podały wcześniej niż rozgłośnie radiowe. "Dziennik Bałtycki" przesunął deadline o kilka godzin. Dzięki temu w gazecie można był rano znaleźć nie tylko relację z ogarniętych powodzią terenów, ale również numery telefonów sztabu kryzysowego i telefony alarmowo-informacyjne PKP. "Dziennik Bałtycki" i "Wieczór Wybrzeża" - dwie gazety należące do Polskapresse - przygotowały również wspólne, specjalne, popołudniowe wydanie gazety. Zawierało ono wszystkie informacje, jakie mogły być potrzebne mieszkańcom zalanego Pomorza. [22]
Dwa wydania specjalne wydała również "Gazeta Morska", pomorski dodatek "Gazety Wyborczej". Obie ukazały się pod tytułem "Gazeta dla Oruni" w nakładzie pięciuset sztuk. [23] Miały zaledwie dwie strony, ale mnóstwo ważnych informacji dla mieszkańców najbardziej zniszczonej dzielnicy. Były tam informacje o tym, jak wyjechać z zalanej Oruni, gdzie zorganizowane zostały punkty medyczne, które apteki pełnią całodobowy dyżur i gdzie mogą znaleźć schronienie osoby, które straciły dach nad głową. Nie zabrakło nawet porad: jaką wodę można pić i jak ratować dobytek.
Zaspały za to redakcje ze Słupska. Dzień po katastrofie ani słowem na ten temat nie zająknął się ani "Głos Słupski", ani "Głos Pomorza". Obie gazety tłumaczą to faktem, że drukują się w Koszalinie i termin zsyłania kolumn do druku miały o godzinie 20-tej. Wtedy ulewa jeszcze trwała i nic nie zapowiadało tak wielkiego nieszczęścia. Na wysokości zadania stanął natomiast zespół Polskiego Radia Koszalin. Przez całą noc rozgłośnia, jako jedyna, nadawała informacje o zagrożeniach, a także o ludziach którzy potrzebowali błyskawicznej pomocy. Na antenie pojawiały się też najświeższe komunikaty sztabu kryzysowego.
Gdańskie radia, choć na początku dały się wyprzedzić gazetom, szybko nadrabiały stracony czas. Reporterzy Polskiego Radia Gdańsk na żywo relacjonowali sytuację z regionu z dwóch wozów reporterskich. Programy rozrywkowe spadły z anteny. Na ich miejsce przygotowane zostały programy, podczas których słuchacze mogli przekazywać oferty pomocy. Informacje dla kierowców nadawane były co kwadrans. Zdominowane zostały przez doniesienia o sytuacji na zalanych terenach.
W ostatnim czasie najpoważniejszą i do tego ogólnoświatową sytuację kryzysową był terrorystyczny zamach na World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie. Wiele lokalnych i regionalnych redakcji wykazało się pełnym profesjonalizmem w relacjonowaniu tego - bardzo istotnego dla wszystkich ludzi na całym świecie - wydarzenia. Warszawski dziennik bezpłatny "Metropol" wydał dodatek specjalny jeszcze tego samego dnia, w którym doszło do zamachu. Wieczorem, 11 września 2001 roku ukazały się dodatki specjalne "Dziennika Bałtyckiego" i "Wieczoru Wybrzeża" na Pomorzu (to już drugie wspólne wydanie specjalne obu dzienników), "Gazeta Olsztyńska" na Warmii i Mazurach i "Dziennik Łódzki" w Łodzi. W środę ukazał się specjalny dodatek "Słowa Polskiego" na Dolnym Śląsku, "Życia Warszawy" na Mazowszu i ponownie "Metropol" w Warszawie. Informacje agencyjne na bieżąco podawały prawie wszystkie stacje radiowe i telewizyjne. Czytelnicy mogli otrzymać najświeższe informacje i opinie. Z badań OBOP wynika, że wielu Polaków obawiało się wybuchu Trzeciej Wojny Światowej. Rzetelne relacje mediów zaraz po ataku i przez kolejne tygodnie - na przykład związane z groźbą ataków chemicznych, biologicznych i psychozą związaną z przypadkami zachorowań na wąglika - pozwoliły z grubsza opanować strach i zachować spokój podczas rozwoju wypadków. [24]
Najważniejszym zadaniem mediów w podobnych chwilach jest podawanie rzetelnych i użytecznych infromacji. Wzbudzanie paniki przez podgrzewanie atmosfery jest po prostu niedopuszczalne. Przez ostatnie lata polskie media mogły się przekonać na własnej skórze. Z roku na rok tragiczne doświadczenia są -niestety - coraz większe. Na szczęście, widać bardzo dobrze, że nie tylko dziennikarze wyciągają z tego wnioski.
Oczywiście, dziennikarstwo obywatelskie nie kończy się na sytuacjach kryzysowych, gdzie błyskawicznie trzeba reagować na zagrożenie zdrowia lub nawet życia. To właśnie lokalne media najczęściej włączają się w akcje pomocy domom dziecka, szpitalom, hospocjom i innym, podobnym instytucjom.
Latem 1999 roku lokalna rozgłośnia wałbrzyska "Twoje Radio Wałbrzych" zorganizowała wielką aukcję płyty zespołu Perfect na rzecz podupadającego finansowo wałbrzyskiego hospicjum. Dzięki zaangażowaniu dziennikarzy, którzy potrafili zmobilizować praktycznie całe miasto, za płytę wylicytowano astronomiczną - jak na to niewielkie i biedne miasto - 100 tysięcy złotych.
Jolanta Reisch, dziennikarka "Nowej Trybuny Opolskiej", "Radia Opole" i współpracowniczka samorządowej gazety "Kluczborski Kurier Samorządowy" zorganizowała wielką akcję na rzecz zdobycia mammografu dla przychodni w Kluczborku. Dzięki zaangażowaniu, wytrwałości i - przede wszystkim chyba - zainteresowaniu tą inicjatywą wszystkich lokalnych mediów, mammograf udało się kupić. Autorka i organizatorka akcji została zaś uhonorowana przez kapitułę konkursu "Dziennikarze z naszych stron" główną nagrodą w 2000 roku.
Jury konkursu "Dziennikarstwo w sprawie dobra wspólnego" 30 czerwca 2001 roku uhonorowało główną nagrodą Marcina Kowalskiego z "Gazety w Bydgoszczy" za to, że: "Odważnie, podejmując osobiste ryzyko, zdemaskował działania organizacji przestępczej w Mogilnie. Cykl artykułów, nie tylko rzetelny, ale i świetny warsztatowo, jest przykładem, że dziennikarstwo to społeczna misja i zaangażowanie w naprawianie świata nawet wtedy, gdy grozi to najdalej idącymi konsekwencjami." Nagrody otrzymały również Maria Blimel i Wanda Wasilewska z poznańskiego Radia Merkury, za: "reportaż radiowy emitowany w Radiu Merkury w Poznaniu pt.: "Ja tu idę jak do raju". Reportaż ten jest przykładem, jak można przekonująco opowiedzieć o wartości pracy z niepełnosprawnymi dziećmi. Przedstawiając ruch "Burych Misiów", stworzony przez księdza prowadzącego wraz z wolontariuszami obozy wypoczynkowe dla niepełnosprawnych dzieci, autorki promują"pokazują ludzi, niosących pomoc, inspirowanych nie litością ale zrozumieniem i miłością do tych, których odrzuca społeczeństwo."
Najbliższe zadanie, jakie stoi przed dziennikarstwem obywatelskim, to rzetelne i jasne przekazywanie informacji na temat skutków przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Media lokalne już teraz zajęły się tą problematyką. I to z dobrym skutkiem. "Gazeta Radomszczańska" znalazła się w 2001 roku wśród piętnastu laureatów Otwartego Konkursu dla Mediów, który organizował Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nagrodę dziennikarze otrzymali za projekt "Repetytorium - dlaczego warto żyć we wspólnej Europie".
To właśnie lokalne media najwięcej czynią starań o poprawę losu ludzi, z którymi stykają się każdego dnia. Mniej gonią za sensacją, częściej pokazują sukcesy i pozytywne strony życia. Zdecydowanie lepiej kreują wzory postępowania - przykłady są bowiem dla odbiorcy namacalne. Łatwiejsze do zweryfikowania niż te, które znają jedynie z telewizji.
Misja społeczna mediów - dziennikarstwo obywatelskie zasługuje na słowa najwyższego uznania. I choć często bywa niedoceniane, albo spychane na margines, dowodzi podstawowej prawdy - dziennikarstwo nie kończy się w redakcjach. Powinno wychodzić nie tylko poza siedziby gazet, rozgłośni i stacji telewizyjnych. Powinno wychodzić również poza łamy, radioodbiorniki i telewizory. Często to, co robi dziennikarz nie musi mieć odzwierciedlenia w tekście czy relacji. Rozumieją to odbiorcy, powinni zrozumieć również dziennikarze. Nie tylko ci, którym przyszło pracować w mediach lokalnych.
- [1] Marek Wróbel Etyka popłaca, "Press" nr 5/1999
- [2] Marcin Baranowski, Paraetyka, "Press" nr 5/2001
- [3] Robert Horbaczewski, Walki wschodnie, "Press" nr 6/2001
- [4] Andrzej Stankiewicz, Z ręki do ręki, "Press" nr 8/2001
- [5] Jerzy Skoczylas Odrkycia i wynalazki językowe, "Press" nr 9/1998
- [6] Jerzy Skoczylas Odrkycia i wynalazki językowe, "Press" nr 8/1999
- [7] Piotr Kobalczyk, Gdańska po bałtycku, "Głos Pomorza", 23 czerwca 2000
- [8] Bogusław Bieńkowski, Autoryzacja czy autokracja?, "Euroregio Glacensis", nr 38/1999
- [9] Andrzej Goszczyński, Kłopoty z wolnością, "Polityka", nr 40/1997
- [10] Ustawa Prawo Prasowe z dnia 26 styczna 1984 roku z późniejszymi zmianami
- [11] Piotr Czarnowski Kryptoreklama nie istnieje, "Press" nr 9/1998
- [12] Sygnały Policyjne, "Słowo Polskie", 12 października 2000
- [13] Otwierają okna na świat, "Nowe Wiadomości Wałbrzyskie", 4 września 2000
- [14] Raport pokontrolny Departament Reklamy Biura Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, wrzesień 2001
- [15] Wiesław Stępień, Media kontra sponsorzy, "Contact - The Magazine of the British Polish Chamber of Commerce" nr 6/1999
- [16] Artur Drożdżak, Proces relacjonowania, "Press" nr 15/2000
- [17] Andrzej Goszczyński, Z Temidą na bakier, "Rzeczpospolita" 16 lipca 2001
- [18] Oświadczenie Centrum Monitoringu Wolności Prasy w sprawie wypowiedzi Ewy Kuleszy, Głównego Inspektora Danych Osobowych z dnia 23 października 2000 roku
- [19] Marek Kołdras, Wymogi togi, "Press" nr 8/2001
- [20] List otwarty Centrum Monitoringu Wolności Prasy do ministra sprawiedliwości, pierwszego prezesa Sądu Najwyższego i przewodniczącego Krajowej Rady Sądowniczej z dnia 5 kwietnia 2000 roku
- [21] AN, BG, MSC, Pospolite ruszenie mediów, "Press" nr 8/2001
- [22] Grzegorz Kopacz, Stan wyjątkowy, "Press" nr 8/2001
- [23] Gazeta dla Oruni, 10 lipca 2001
- [24] CG, Atak prawdy, "Press" nr 8/2001
PRZERWA NA REKLAMĘ
Zobacz artykuły na podobny temat:
Stop dezinformacji! - skargi na reklamy
Money.pl
Posługiwanie się zbyt drastycznymi środkami wyrazu, dyskryminacja oraz wprowadzanie w błąd - to główne zarzuty konsumentów wobec reklam emitowanych w 2007 roku.
O odpowiedzialności osób i mediów publicznych
Money.pl
Żyjemy w znacznym stopniu w świecie wirtualnym. Dla wielu świat równa się temu, co pokazywane jest w telewizji. Siła oddziaływania obrazów jest wielka.
Co chroni prawo autorskie
Bartłomiej Urbanek
Przedmiotem prawa autorskiego jest utwór, czyli każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia. W jaki sposób jest on chroniony?
Oszustwa reklamowe i dezinformacja w internecie. Jak z nimi walczyć
Stowarzyszenie Komunikacji Marketingowej SAR
Przedstawiciele największych stowarzyszeń branży marketingowej i mediowej podpisali deklarację mającą na celu wypracowanie kodeksu dobrych praktyk przeciwdziałania dezinformacji i oszustwom reklamowym (ad frauds) w internecie.
Deepfake. Potężna, nowa broń w wojnie informacyjnej
Krzysztof Fiedorek
Jednym z najnowszych zagrożeń dla wiarygodności informacji jest technologia deepfake. Deepfake to rodzaj fałszywych materiałów wideo lub audio, w których wydaje się, że osoba na nagraniu mówi lub zachowuje się w sposób, który nie jest zgodny z rzeczywistością.
Dziennikarze pod pręgierzem
Andrzej Krajewski
Sprawa redaktora Andrzej Marka jest najbardziej znaną, ale nie jedyną sprawą przeciwko dziennikarzom, toczącą się przed polskimi sądami.
Jak założyć gazetę
Paweł Wrześniewski
Dla niektórych pomysłem na własny biznes może się okazać założenie lokalnej gazety. Związane z tym formalności nie są zbyt duże.